Koniec i Pocztek (part three)
Dwuosobowe Państwo, czyli zakończenie:
W poprzedniej notce wspomniałem o maleńkim dwuosobowym państwie jakie 25 lat temu utworzyliśmy razem z eN. No cóż, nie nazwałem go tak przypadkiem. Jest ono naprawdę strasznie małe.
Jest ono tak małe, że zabrakło w nim nawet miejsca dla naszego jedynego dziecka.
Nie powiem wam, że to moja wina, choć oczywiście niewykluczone, że tak właśnie jest.
***
Problem polega na tym że w przeciwieństwie do mojego brata i do eN nie potrafię troszczyć się o innych.
Nie potrafię też troszczyć się o siebie. To dlatego, że nie jestem nikomu potrzebny. Na szczęście cała troskę o mnie, na swoje barki wzięła eN. Pewnie chodzi o to, że wydaje się jej, że to ona mnie do czegoś potrzebuje. To rzecz jasna, nieprawda. W charakter eN jest wpisana potrzeba opieki nad każdą niedołężną istotą zamieszkującą tę planetę, jaka pojawi się w zasięgu jej wzroku.
30 lat tam jej wzrok padł na mnie.
Teraz leżę na kanapie razem ze ślepym kotem i mruczymy sobie, kiedy eN robi nam dobrze.
***
Nie wiem, może właśnie w tym tkwi setno:
Nie potrafię troszczyć się o innych, bo nie są mi do niczego potrzebni.
***
Myślę, że to ze względu na koniec. W jego obliczu nic nie jest istotne.
***
PS.
Koniec wygląda tak:
To absolutnie najprostszy rysunek jaki udalo mi się popełnić na tym blogu. Nie zużyłem na niego nawet miligrama tuszu.
Fajnie?
Nie?
Koniec i początek (part two)
Łzy, czyli rozwinięcia ciąg dalszy:
Tatę widziałem płaczącego raz. Było to w dniu kiedy razem z eN zdecydowaliśmy się utworzyć nasze własne maleńkie dwuosobowe państwo. Pan o szarej twarzy podał nam na wyświeconej poduszce dwie obrączki przetopione ze złota po obrączce ślubnej mojego dziadka i wizerunku Matki Boskiej należącej do mojej teściowej.
Ja powiedziałem:
– Tak,
A tata wyjętą z kieszeni marynarki chusteczką obtarł łzy które nagle pojawiły się w kącikach jego oczach.
Amen.
Ja, jak dotąd płakałem raz, było to w chwili kiedy rozpoczęła się historia życia mojego syna. I jak się zapewne domyślcie jej początek, był jednocześnie jej końcem.
Pani pielęgniarka podając mi dziwnie wyglądające nożyce i spytała:
– Chce pan przeciąć pępowinę?
Powiedziałem, że tak.
Pępowina, nie licząc długości, przypomina szyjkę kurczaka, lub ewentualnie nasze najgorsze koszmary nocne dotyczące tasiemców.
Choć dla ułatwienia miejsce cięcia było oznaczone dwoma kolorowymi klipsam, wcale nie było to łatwe zadanie.
Kiedy skończyłem, pielęgniarka spytała:
– Czy pan płacze?
Odkręciłem głowę w drugą stronę i powiedziałem, że nie.
Było to oczywiście wierutne kłamstwo.
Ale na to nic nie poradzę, mówienie prawdy nigdy nie było moją mocną stroną.
Jeśli chodzi o łzy, to wyglądają tak:
Nic więcej, jak jeden, z widocznych gołym okiem, rezultatów zero-jedynkowych reakcji elektro-chemicznych zachodzących w naszych pięciu kilogramach gąbki nasiąkniętej krwią.
Koniec i Początek (part one)
Wstęp:
Blog to taka forma gdzie początek zawsze jest na końcu. Super, niech będzie. Choć z drugiej strony Czy myśleliście kiedyś o seksie zaczynanym od wytrysku?
Nie?
A tak się składa, że w pewnym wieku to norma.
Rozwinięcie:
Nikt nie lubi oglądać filmów, czy czytać książek od tyłu. Choć bez wątpienia są i tacy którzy w jakimś punkcje czytanej historii nie potrafi się oprzeć, by nie zajrzeć na jej koniec.
A przecież koniec znamy wszyscy . Bo koniec jest zawsze jest ten sam. Nieodwaraclnie wpisany w początek. Można powiedzieć, że wszystkie historie kończą się w tym samym momencie, w którym się zaczynają.
Powiem tak:
Równe pół wieku temu mój tata stał na krawężniku ulicy Żelaznej w Warszawie i z zadartą w górę głową wypatrywał się w okna znajdującej się tam do dziś kliniki położniczej. I wtedy przez jedno z nich wyleciała gazeta. Na pierwszej stronie tuż nad tytułem pielęgniarka na prośbę mamy napisała:
To chłopiec.
Tata podniósł gazetę ,przeczytał, cisnął nią w górę i z rozłożonym ramionami ruszył w tany na środku ulicy Żelaznej. Potem poszedł balować ze swoim starszym bratem. W tamtych czasach, kiedy kobiety rodzące były izolowane od świata zewnętrznego jak chorzy na dżumę, przez następne dwa dni nie było nikogo kto zmył by mu głowę, za to, że się źle prowadzi.
Taki był początek mojej historii. I jednocześnie jej koniec.
Nie znam początku historii mojego taty. Choć oczywiście znam jej koniec.
Na jedno wychodzi.
Tata obudził się o 4.30 rano, było duszno i parnie, takie wyjątkowo nieprzyjemne lato. Wyszedł na balkon, żeby zapalić. Usiadł na stojącym tam taborecie. Z paczki Caro wyjął jednego papierosa. Nigdy nie włożył go ust. Pociemniało mu w oczach i stracił poczucie pionu. Chciał jeszcze wstać, zacisnął dłoń na barierce balkonu. Niepotrzebnie.
Moja mama obudziła się dwie godziny później.
Tak więc historia mojego taty trwała 65 lat. A moja wciąż jeszcze trwa. Chcecie poznać jej koniec? Bez sensu. Przecie już go znacie.
Bez względu na to w co wierzymy i kogo bierzemy za sprawcę tego całego ruchu planet kręcących się w nieskończoność wokół siebie, koniec zawsze jest w wpisany w początek każdej historii.
***
W niecałe pięć lat później, dokładnie 16 maja 1968 roku staliśmy razem z tatą dokładnie w tym samym miejscu ulicy żelaznej. Patrzyłem tam gdzie patrzył tata i nic nie widziałem. Wtedy Tata podniósł mnie i wskazując w jedno z okien i powiedział:
– Widzisz… tam… to twój braciszek.
Przysięgam, patrzyłem i nie widziałem nic. Nic poza majowym słońcem odbijającym się na czerwono w szybach okien.
To był początek i koniec historii mojego brata.
Co u niego?
Nie wiem, nie rozmawiamy od 20 lat.
***
Nie rozmawiamy, bo brakuje mi pewnej istotnej rzeczy jaką posiada mój brat.
Rzeczą to jest wiara w zmarwychwstanie Jezusa Chrystusa.
Tak, biorę winę na siebie. Ale to chyba oczywiste, że niewiele można by w tej sprawie zrobić.
W końcu chodzi o samego Jezusa Chrystusa.
Po latach dowiedziałam się że mój brat cierpiał na chorobę sierocą. Myślę, że z tego właśnie powodu tak mocno potrzebował kogoś kto by go pokochał. W jego przypadku padło na Jezusa Chrystusa.
A w moim na eN.
Czy moja miłość uczyniła ją szczęśliwą? Raczej nie. Na szczęście z Jezusem Chrystusem jest dokładnie odwrotnie. Tak przynajmniej twierdzi mój brat.
Nie wiem skąd u mojego brata wzięła się choroba sieroca. Moim zdaniem żyliśmy w perfekcyjnie normalnym dwuosobowym państwie tworzonym przez naszych rodziców. Mieliśmy wszystko czego nam było trzeba, łącznie z kolorowym telewizorem Rubin, wakacjami na morzem Bałtyckim i budowaniem grajdołków na wietrznej plaży.
Jeśli chodzi o te grajdołki to tata był mistrzem, nikt takich nie kopał, mógłby spokojnie robić za koparkę w kopalni odkrywkowej.
Nie, nie miałem pojęcia o chorobie sierocej mojego brata. Myślałem, że to wszystko co się z nim działo, jest jak najbardziej normalne. Dopiero eN zwróciła mi uwagę na pewne oczywiste fakty.
Inna sprawa, że trudno było by mi policzyć te wszystkie rzeczy na które eN otworzyła mi oczy. Bez niej do dziś byłbym ślepcem obijającym się o ściany.
Notka informacyjna numer 17
Redakcja osiągnęła stan w jakim czuje się zobligowania do napisania tu kolejnej notki.
Otóż bardzo nie lubimy takiego stanu. Przywykliśmy nie liczyć się z potrzebami naszych czytelników i nie mamy zamiaru tego zmieniać.
Nie zbawiamy świata, nie liczymy na to by ktokolwiek kupił nasze mądrości . Nie wydaje nam się, by świat mógł stać się lepszy, z powodu wątpliwej jakości prawd, jakie od czasu do czasu zdarza nam się tu objawiać. Nie mniej są takie chwile kiedy wydaje mam się, że docieramy do setna. Widzimy je, czujemy, niemalże możemy nazwać i wtedy owszem, moglibyśmy coś napisać.
Niestety wtedy też na ogół dzieje się coś co sprawia, że znów jestem tam gdzie zawsze. Bezpieczni, nietykalni, zimni i dalecy jak Obłok Magiellana.
Obłok Magiellana wygląda tak:
I stąd szanse na kolejne notki tutaj, są raczej mizerne.
Choć oczywiście nigdy, nie mówimy nigdy.
Moja szuflada
W tym roku również blog „Moja Szuflada” bierze udział w konkursie na Blog Roku.
Notka osobista numer 34
Notka życzeniowa numer 31112
Wstęp do „Ojca Leona”. Part II
Zanim napiszę o blogu Ojca Leona, opowiem wam historię której będę głównym bohaterem. No cóż, blogerzy uwielbiają pisać o sobie.
Zacznę od tego, że nie jestem katolikiem. Mało tego. Na skutek niesamowitego zbiegu okoliczności nie jestem nawet ochrzczony.
Wiem, ciężko w to uwierzyć, ale jednak zdarzają się tacy. W sumie to jest ich nawet całkiem sporo. Jakieś 4,5 miliarda.
Owe 4,5 miliarda podobnie jak ja nigdy nie dozna łaski wiecznego zbawienia. Stanie się tak tylko dlatego, że mieli nieszczęście urodzić się akurat w miejscu, gdzie o Jezusie albo nikt nie słyszał, albo był on tak mało popularny, że nikomu nie przyszło do głowy, że znajomość z nim można zamienić na jakąkolwiek wymierną korzyść
Tak więc ludzie ci skazani są na wieczne potępienie i nie nie ma znaczenia, że przez całe życie będą ciężko i uczciwie pracować, potem założą rodziny żeby wychować szczęśliwe dzieci, a na starość otoczą opieką umierających rodziców. Piekło przeznaczone jest właśnie dla nich. Bo albo wierzą w fałszywych bogów, albo nigdy nie słyszeli o tym prawdziwym. Trochę mi ich szkoda, ale widocznie tak musi być.
Prawdę powiedziawszy, to ja jestem w jeszcze gorszej sytuacji. Ja gdybym naprawdę chciał, mógłbym doznać łaski wiecznego zbawienia. To już jest naprawdę poważne wykroczenie.
A tak niewiele brakowało.
Zaczęło się od tego, że nasz kot, który wtedy robił na etacie dziecka, został zdiagnozowany jako nosiciel kociej leukemii. Oznaczało to, że nigdy nie będziemy mogli wywieźć go z kraju, w którym wtedy mieszkaliśmy. Stanowiło to istotny problem dla mojej żony, która bardzo tęskniła za swoimi rodzicami.
Jakiś czas później, podczas rutynowej wizyty u weterynarza, żona usłyszała o nowym teście na kocią leukemię. Nowe testy były bardziej dokładne. Skuteczność starych wynosiła 95%, a tych nowych 99.5%. Niewielka różnica, ale zawsze.
Następnego dnia żona kazała zawieść się do świętej groty Matki jakiejś tam. Na miejscu kupiliśmy od zakonnika wielką gromnicę i ustawiliśmy ją w grocie pośród setek jej podobnych pozostawionych przez innych, którzy również mieli swój interes do Boga.
Żona nie chciała ot tak, po prostu, prosić Wszechmogącego o spełnienie jeszcze jednego życzenia.
Zaproponowała mu więc przejrzysty interes:
– Boże ty sprawiasz, że nowy test nie wykaże leukemii, a ja w zamian ochrzczę mojego męża.
Kilka dni później kot został poddany powtórnemu testowi, który nie wykrył wirusa.
A ja tydzień później udałem się na pierwsze spotkanie kółka parafialnego. Nie ukrywam, było strasznie miło. Jako jedyny kandydat na przyszłego katolika natychmiast stałem się oczkiem w głowie wszystkich parafian. Niestety okazało się, że czasy kiedy brało się delikwenta za łeb, przystawiało mu nóż do gardła i dawało prosty wybór:
– Albo wypełniasz serce miłością do Pana, albo rżniemy- minęły bezpowrotnie.
Ksiądz przygotował dla mnie specjalny grafik, miałem brać udział w spotkaniach z wiernymi, być na iluś tam mszach, udzielać się społecznie i robić masę różnych rzeczy, których z całą pewnością pierwsi chrześcianie nie musieli robić. Tak, noworodki mają znacznie prościej, chlapie je się wodą i po krzyku, dorosły musi udowodnić, że faktycznie kocha Boga.
Tak więc mój grafik nie pozostawiał mi czasu praktycznie na nic, poza snem i pracą. Nie pamiętam w ilu spotkaniach z parafianami uczestniczyłem. Pamiętam, że było naprawdę miło. Zawsze ktoś kolejny z listy przynosił placek z jabłkami, ktoś inny ciasteczka i jeszcze ktoś przygotowywał dwa wielkie termosy kawy. Można powiedzieć, że wszystko było na dobrej drodze bym mógł cieszyć się wiecznym zbawieniem kiedy stało się coś, co pokrzyżowało plany mojej żony. Dostałem ofertę pracy, na którą czekałem już od bardzo dawna. Praca ta miała odmienić nasze życie i tak też się stało. Niestety, kolidowała ona z moim grafikiem. Bóg wypełnił swoją część umowy, ja niestety nie.
Siedem lat później naszpikowaliśmy kota środkami uspokajającymi i 11 godzin później moja żona znów mogła widywać się ze swoimi rodzicami kiedy tylko miała na to ochotę.
Minęło kolejne osiem lat. Z kocem na kolanach siedziałem na kanapie w salonie. W koc zawinięty był kot. Głaskałem go między uszkami i wyobrażałem sobie, że wtedy boli go mniej. Nie pamiętam czy najpierw umarł, a potem wylazł z niego wielki balast gówna, czy też stało się to odwrotnie. Pamiętam jego wielkie oczy, na bardzo już wychudzonej mordce. Zamknąłem je, tak jak robi to się w przypadku ludzi.
Miał 16 lat, kiedy zmarł na białaczkę. Jak na kota to całkiem niezły wiek.
Zakopaliśmy go na tyłach naszego domu, który wtedy był wciąż w trakcie budowy, pomiędzy starymi sosnami, w miejscu na które mogę patrzeć zawsze gdy siedzę na werandzie popijając merlota.
No i co? No i nic…
…ale to dopiero połowa mojej historii.
Wstęp do „Ojca Leona”
Bardzo wzruszył nas komentarz „pani kasi” pod poprzednią notką. Tak, zdarzają się nam notki inspirowane komentarzami
Dlatego napiszę teraz coś, co zauważył już Jezus:
Życie jest tak ciężkie, że większość ludzi albo jest albo czuje się przegrana.
Stąd, jeśli chcemy zachować odrobinę godności, najważniejsza dla prawie nas wszystkich jest umiejętność przegrywania z honorem. Według mnie tego własnie nauczał Jezus, gdy go ukrzyżowano, niezależnie od tego czy sam był synem Bożym, czy nie. Zresztą jeśli nie był, to ani jako pierwszy ani jako ostatni człowiek nauczał tego własnym przykładem, cierpiąc niewysłowione męki.
Tak więc przegrywanie z honorem nie jest proste. Jeśli ktoś tego nie potrafi, to wszystko co mu się należy to guzik z pętelką.
Guzik z pętelką wygląda tak:
Z wygrywaniem jest zresztą podobnie, też trzeba umieć to robić z honorem. Mówię tu o komentarzu jednej z laureatek, która napisała że tak jak jej konkurencja, to ona pisała w szkole średniej. Z jednej strony słusznie- jeśli czujemy się dobrze po otrzymaniu trzech nagród, to czemu nie mielibyśmy poczuć się jeszcze lepiej wbijając szpilę w tyłek kogoś, kto jest dla nas zupełnie obcym człowiekiem. Przecież i tak dzięki naszemu blogasiowi jesteśmy znani jako osoba wypełniona empatią po czubek nosa. Z drugiej- ugryzienie się czasami w język, nic nie kosztuje.
Wspominam o Jezusie, bo o tym co zrobił i kim był słyszał każdy, więc łatwo się do niego odwoływać.
Niestety tak się składa, że Jezus, blogopisanie i konkurs na bloga roku, kojarzy mi się przede wszystkim z Ojcem Leonem.
Wiem, miałem nie pisać o o jego blogu. Tyle, że ja też nie potrafię ugryźć się w język.
Szykuje się więc strasznie długa notka. Ci, co są ze mną dłużej niż od tegorocznego konkursu, znają mój stosunek do długich notek.
Długich notek nikt nie czyta. Takie czasy, wiecznie się gdzieś spieszymy i wiecznie nie mamy na nic czasu. Dlatego tak często dzielę je na kilka części.
I to była część pierwsza.
Notka informacyjna numer 88
Nie ukrywamy, że Redakcja jest co nieco rozczarowana wynikami konkursu na bloga roku.
Podoba nam się idea konkursu, niestety po raz kolejny jego finał pozostawił nam po sobie spory niesmak.
Tak, jesteśmy zawiedzeni.
Zdajemy sobie sprawę, że istnienie konkursu z jednej strony przyczynia się do popularyzacji blogopisania. Z drugiej jednak, mamy takie wrażenie, że ktoś kto powiedzmy nie śledził konkursu, a jedynie z ciekawości zerknie sobie na nagrodzone blogi, nie nabierze chęci do tego, żeby samemu zostać blogerem po ich lekturze.
Szczególnie nie podoba nam się to, że jury konkursu w tak oględny sposób uzasadnia swoje wybory. Można by podjąć minimum wysiłku, żeby przekonać tych, co nie do końca zgadzają się z wynikami konkursu, a nie zbywać ich ogólnikami, które można powiedzieć o prawie każdym blogu. W końcu konkursy po to są. Ktoś wygrywa, ktoś przegrywa, a publiczność wie dlaczego. Jeśli lubimy jakiś blog to dla konkretnego powodu, jeśli on nam się nie podoba, to również nie dzieje się to bez przyczyny.
Mamy zamiar wypełnić lukę pozostawioną przez nieroztropne jury.
Tym bardziej, że powody dla których niektóre blogi zostały nagrodzone brzmią co najmniej absurdalnie.
Na przykład Kasia Tusk dostała nagrodę „za otwartość i partnerskie relacje z czytelnikami, pomimo bycia osobą publiczną”. Oczywiście, że każdy powód jest dobry, żeby nagrodzić Kasię Tusk, ale czy należy przez to rozumieć, że osoby publiczne z natury rzeczy są zamknięte w sobie i wszystkich traktują z buta i jeśli któraś tego nie robi, to jest to sytuacja tak wyjątkowa, że należy ją za to nagrodzić? A jeśli taki sobie zwyczajny bloger ma dobre relacje z czytelnikami? To co? To wtedy już to się nie liczy, bo nie jest osobą publiczną?
Tak więc teraz, kiedy minęły już emocje, usiądziemy sobie wygodnie i bez specjalnego pośpiechu, w chwilach kiedy będziemy mieli na to czas, poświęcimy kilka notek blogom które wzięły udział w farsie zwaną konkursem na bloga roku 2011.
Taki mamy plan.
Nie pierwszy i nie ostatni.